Dla Salvio Hexii, przepraszam, że nie zawsze potrafię docenić Ciebie i naszą przyjaźń.
Mimo że najbliższy przystanek metra znajduje się zaledwie dwieście
metrów od mojego domu, czuję się, jakbym zaraz miała wypluć płuca. Staram się
nie biec, bo wiem, że może się to źle skończyć. Ciągle okłamuję samą siebie, że
jestem normalną nastolatką i wcale nie mam choroby na karku. Niemyślenie o tym
jest po prostu łatwiejsze. Ale jeśli nie chcę znowu wylądować w szpitalu, muszę
bardziej uważać. Idę szybkim krokiem, mijając szeregówki, prawie identyczne,
jak ta, w której mieszkam. Skręcam w jedną z najbardziej ruchliwych ulic
Islington. Przepycham się przez zatłoczony chodnik, nie
zwracając uwagi na niezbyt zadowolone miny przechodniów i ich oburzone
parskania. Niebiesko-czerwony znak metra podnosi mnie na duchu. Zbiegam po
schodach i wpadam na zatłoczoną stację. Bogu
dzięki, pociągi do Southwark kursują co mnie więcej trzy minuty. Patrzę na
zegarek. 10:02. Cholera. Słyszę charakterystyczny stukot zbliżającego się
wagonu. Kiedy hamuje, razem z całym tłumem wsiadam do środka. Szukam wolnego
miejsca, jednak jak zwykle muszę zadowolić się metalową rurką. Metro rusza, a
ja zaczynam coraz bardziej się niecierpliwić. Jedna stacja. Część ludzi
wysiada, a spora grupa osób wchodzi do pociągu. Błądzę wzrokiem po nieznanych
mi twarzach. Mijają minuty. Druga
stacja. Ja nadal kurczowo trzymam się poręczy.
Trochę mi duszno, ale próbuję wziąć się w garść. Znowu ruszamy. Nie patrzę za okno, bo wiem, że zaraz zrobi mi
się nie dobrze. Jeszcze tylko trochę -mówię sobie w duchu. Nie lubię metra, bo
w tych metalowych wagonach czuję się jak konserwa w puszce. Pociąg zwalnia, a ja z cichym westchnieniem ulgi wysiadam.
London Bridge- chyba najładniejsza i przede wszystkim najczystsza stacja metra
w tej części Londynu. Idę w stronę wyjścia i przelotnie patrzę na wielki,
elektroniczny zegar. Czternaście po dziesiątej. Cudownie. Wchodzę po schodach i
szybkim krokiem ruszam w kierunku szpitala. Dzieli mnie od niego około piętnaście
minut na piechotę. Jeśli się pośpieszę, może zdążę. Wielki, beżowo-niebieski
budynek widzę już z daleka. Szklane
szyby odbijają skąpe promienie słońca, którym udało się przebić przez warstwę
chmur. Nie lubię tutaj przychodzić. Z tym miejscem wiążą się moje najgorsze wspomnienia. Jednak zgodziłam się na… Towarzyskie
spotkanie właśnie tu. O ironio. Mijam sklepowe witryny, nawet nie zwracając
uwagi na starannie poukładane na wystawach rzeczy. Mimo że nie mam zbytnio
czasu na odpoczynek, zatrzymuję się, by złapać oddech. Znowu niecierpliwie
zerkam na zegarek. Osiem minut. Tyle mi zostało. Czasem mam wrażenie, że moje
życie to jedno wielkie odliczanie.
***
Wchodzę na
parking, jest dwadzieścia siedem po dziesiątej. Uśmiecham się z
samozadowoleniem. Nie spóźniłam się. Opieram się o betonowy słup. Po kilku
minutach bezczynnego stania, zaczynam wątpić czy w ogóle przyjdzie. Chyba
zrobiłam błąd… Nagle, ktoś szturcha mnie w ramię, spoglądam za siebie. Jednak
nikogo tam nie ma. Marszczę brwi i wracam do tej samej pozycji. Znowu czuję
klepnięcie, więc po raz kolejny odpycham się od słupa i patrzę do tyłu. I po
raz kolejny nikogo tam nie ma. Zrezygnowana
odwracam się z powrotem.
-O mój Boże!- Wciągam ze świstem powietrze. Stoi przede mną.
O mały włos nie zeszłam na zawał i to wcale nie dlatego, że jest jakiś bardzo
atrakcyjny… No dobra jest. Ale w każdym bądź razie, po prostu się wystraszyłam.-
Jesteś pieprzonym wampirem czy co?- Uśmiecha się rozbawiony.- Bardzo śmieszne.
Spóźniłeś się. – W odpowiedzi wyciąga z kieszeni gruby notes i długopis. Pisze
coś szybko i mi podaje.
Ty
prawie też.
-Co? Szedłeś
za mną?- pytam, mrużąc podejrzliwie oczy. Uśmiecha się szeroko i zabiera mi zeszyt.-
Na każdą randkę jesteś tak uzbrojony?- Wskazuję podbródkiem kartki. Zaczyna trząść
się ze śmiechu, co naprawdę wygląda dość dziwnie, zważając na to, że nie wydaje
z siebie żadnego dźwięku. A ja w tym momencie zdaję sobie sprawę co palnęłam. Randka. To jest to magiczne słowo,
którego miałam nie używać cały dzisiejszy dzień! Kręcę głową speszona. Blondyn
podtyka mi notes pod nos.
Nie, to
moja pierwsza i po prostu chcę się podszkolić.
Parskam śmiechem. No cóż, przynajmniej ma poczucie humoru. Gorzej
jeśli mówił, a raczej pisał, na serio.
-Będziemy tutaj tak stać czy weźmiesz mnie na tę obiecaną
kawę?- pytam go, siląc się na ironię. W jego oczach widzę wesołe iskierki,
których mnie tak często brakuje. Kiwa głową i rusza przed siebie, nawet na mnie
nie patrząc.
Przewracam z niedowierzaniem oczyma. Co ja do cholery robię?
***
Idziemy
ramię w ramię w stronę mostu. Nic nie mówię, bo staram się opanować
przyspieszony oddech. Totalny brak kondycji po raz kolejny mi doskwiera, jednak
trzymam fason i nie narzekam. Po drugiej stronie ulicy, na rogu widzę małą
kawiarnię. Posyłam mu pytające spojrzenie. Uśmiecha się i kiwa głową. Przechodzimy
przez pasy. Budynek niezbyt różni się od innych, ot, zwykła kamienica. Otwiera
mi szarmancko drzwi, a ja z wdzięcznością unoszę kąciki ust i przechodzę przez
próg. Wchodzi za mną do środka. Rozglądam się z ciekawości i przyznaję w duchu,
że wnętrze jest świetnie urządzone. Delikatne, ciepłe barwy w połączeniu z
drewnem idealnie się harmonizowały. Siadamy
w rogu, przy stoliku w kolorze palonej kawy.
-No dobrze, mogę przynajmniej wiedzieć jak masz na imię?- pytam,
unosząc jedną brew. Patrzy na mnie swoimi zielonymi oczami, jakby się nad czymś
zastanawiał i znowu sięga po notes. Odgradza się ręką, żebym nie podglądała. Po
chwili wyrywa jedną kartkę i mi ją podaje.
-Serio? Rebus?- Śmieję się szczerze. Na pierwszym rysunku
rozpoznaję marchewkę, nie… To jest pietruszka. Nad nią strzałka w dół, a obok
przekreślone "KA" i "+ha".
-No to, to jest chyba natka? Ale bez "-ka", więc
samo "Nat" i do tego mamy "ha". –Wiem już, że chodzi o
Nathaniela, jednak został jeszcze ostatni rysunek.- Hmmm, a to jest… Sarna?-
Kręci głową. Szukam w myślach zwierzęcia, którego nazwa kończy się na
"-niel".- Kokiel spaniel?- Znowu zaczyna się bezgłośnie śmiać. No
tak, przecież spaniele to psy. A to coś psem na pewno nie było.- Daniel!-
wykrzykuję z satysfakcją w głosie, aż kilka osób, siedzących w kawiarni odwraca
się w naszą stronę. Nathaniel uśmiecha się zadowolony, że zgadłam.- No, ale zostaje "da-". Zabiera mi kartkę, dopisuje coś i oddaje mi z
powrotem.
Wybacz,
zapomniałem, mój błąd.
-Hej, gdyby nie to, poszłoby mi dużo szybciej!- mówię hardo
i odbieram od niego zeszyt, w którym znowu coś nakreślił.
I tak,
jak na pierwszy raz było nieźle. Co robiłaś wtedy w szpitalu?
Poważnieję w jednym momencie, waham się czy mu to
powiedzieć, czy nie. Nie chcę go wystraszyć. Jednak życie jest krótkie, a ja,
można powiedzieć, i tak mam ograniczony termin przydatności. Biorę od niego
długopis. Najpierw rysuję szczypce,
tułów, głowę i odnóża, później, obok, leżącego na ziemi martwego ludzika w
plamie krwi. Dodaję strzałkę nad "czerwonym" płynem i podaję mu notes.
Przygląda się zaciekawiony. Pisze coś na kartce i zeszyt znowu trafia do mnie.
Rak
krwi? Przykro mi. Nie wiedziałem.
Uśmiecham się smutno.
-Dokładniej CML, czyli przewlekła białaczka szpikowa. Ale
nie bój się, to nie jest zaraźliwe.
Unosi zdziwiony brew i pochyla się nad brulionem.
Wiem
przecież, czemu miałbym się bać?
-No wiesz, kilku już uciekło, kiedy się dowiedziało.
Dokładniej trzech.
Idioci.
Ile mniej więcej ci zostało?
-Nie wiem, rok, półtora, może nawet dwa lata.-odpowiadam zdziwiona
jego szczerością.
To mamy
całkiem sporo czasu.
***
Znasz to
uczucie, kiedy zapominasz o wszystkich problemach, a cały świat przestaje się
liczyć? Jeśli tak, to gratuluję. Jesteś zakochana. Po dwóch miesiącach tej
znajomości mogę to szczerze przyznać. Fakt, że kocham i jestem kochana wypełnia
mnie całkowicie. Wstaję i wiem, że mam dla kogo walczyć. Rzeczywistość
przestaje być okrutnym nonsensem i nawet choroba nie jest już tak uciążliwa. Nie
mówię, że od razu wszystkie objawy ustępują, ale po prostu jest mi z tym lżej.
Z Nathanielem spotykam się, kiedy tylko mogę, czyli praktycznie codziennie.
Zużyliśmy już kilkanaście zeszytów. Mama mówi, że zawsze, gdy go widzę unoszę
się kilka centymetrów nad ziemią. Może ma rację, ale czy to moja wina, że
jestem wreszcie szczęśliwa?
Otwieram oczy i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Dzisiaj
sobota. Co tydzień, czyli właśnie dziś, chodzimy z Natem do kina, a później
jemy obiad, na przemian, raz u jego rodziców, raz u nas. Tego dnia, piłeczka
jest po mojej stronie, więc muszę wreszcie zwlec się z łóżka. Podnoszę głowę z
poduszki i niemrawo patrzę na zegarek. Mam nadzieję, że znowu stanął, bo jeśli naprawdę
jest piąta rano, to ze sobą skończę. Jak już wstanę, to nie ma najmniejszych
szans, żebym zasnęła z powrotem. Wyglądam za okno. Niebo jest jeszcze szare.
Czyli co najmniej dwie godziny bezczynnego leżenia. Hurra. Chyba, że… Tak. To
jest to. Ubieram się szybko i schodzę na palcach do kuchni. Wyciągam z lodówki
jajka, śmietanę i masło. Biorę z szafki największą, zieloną miskę, wsypuję do
niej cukier i wbijam trzy jajka. Nucę pod nosem jakąś melodię, której tytułu
ani autora nawet nie pamiętam. Otwieram szybkim ruchem szufladę i chwytam
mikser. Ubijam jajka z cukrem i wlewam do miski śmietanę. Wsypuję mąkę, jak
zwykle wzbijając w powietrze kłąb białego pyłu. Znowu włączam mikser i łączę
składniki w jednolitą, ciągnącą się masę. Nigdy nie rozumiałam dzieci, podkradająch
matkom surowe ciasto. To takie… Nieapetyczne. Podbiegam do szafki i wyciągam
mały rondelek, w którym rozpuszczam masło. Dolewam je do reszty i znowu
mieszam. Odstawiam miskę i biorę się za drylowanie śliwek. Dość mozolna praca,
ale i tak mi się podoba. Cholernie lubię piec ciasta. A ciasta-niespodzianki w
szczególności. Biorę stalową blachę i wykładam ją papierem do pieczenia. Wlewam
masę do środka i układam na wierzchu owoce. Całość wkładam do piekarnika i spoglądam na
zegarek. Za dwadzieścia szósta. Otwieram jedną z szuflad i wybieram największą
patelnię. Robię ciasto na naleśniki, włączam kuchnię, po czym wylewam część na
rozgrzany olej. Przewracam pierwszego
drewnianą łopatką. W tym domu tylko moja mama ma magiczną umiejętność
podrzucania naleśników. Smażę jeszcze
kilka, a kiedy są gotowe układam je na talerzu i dekoruję bitą śmietaną. Wlewam
wodę do czajnika i robię filiżankę mocnej, gorzkiej kawy. Ustawiam wszystko na
drewnianej tacy. Zerkam na chwilę do piekarnika. Rośnij, rośnij skarbie- myślę. Wchodzę po schodach i skręcam w
stronę pokoju mamy. Pukam i w odpowiedzi
słyszę ciche mruknięcie. Otwieram drzwi i krzyczę ,,Niespodzianka!”.
-Cześć, kochanie, a co to za okazja?- pyta zaspanym głosem.
-Po prostu wcześniej wstałam.- Uśmiecham się szeroko i kładę
mamie tacę na kolanach. Pociąga nosem.
-Mmmm… Już wiem, że przekazałam ci odpowiednie geny, jeśli
chodzi o smażenie naleśników.- mówi dumna, a ja gramolę się pod kołdrę z
drugiej strony łóżka. Jemy, śmiejąc się i rozmawiając. Jak dwie, najlepsze
przyjaciółki, którymi z resztą jesteśmy. Chciałabym codziennie przeżywać takie poranki.
Z pełnymi brzuchami schodzimy na dół. Wyłączam piekarnik i wyjmuję ciasto. Kroję
je szybko na mniejsze kawałki i nakładam sobie i mamie. Słodko-kwaśny smakołyk
drażni nasze kubki smakowe. Szczerzę się
sama do siebie, bo w tym akurat jestem od niej lepsza. Kiedy ona próbuje coś
upiec, zawsze kończy się to katastrofą. Ciszę przerywa dzwoniący telefon. Mama
chce go zignorować, jednak mówię, że to może być ważne. Przewraca oczyma i
odbiera.
-Halo? Tak.- Chwila ciszy.-Jest pan pewien? Kiedy mamy
przyjechać? Rozumiem.- Rozłącza się. Widzę w jej oczach czające się łzy.
-Co się stało?- pytam, chociaż nie jestem pewna czy chcę znać
odpowiedź.
-Właśnie przyszły wyniki badań.
***
Hej, publikuję kolejną część miniaturki, mam nadzieję, że się podoba. Przy pisaniu towarzyszyły mi dwie różne piosenki, z dwóch różnych wieków, ale obie uwielbiam tak samo. Straszną frajdę sprawiło mi pisanie sceny między Nathanielem a Zoe oraz sceny pieczenia ciasta. Ciekawe dlaczego... Stoi w piekarniku, jeszcze ciepłe :3
Pozdrawiam
OwlShadow
PS Droga Alatheo, jak widzisz posiadanie matki-przyjaciółki też może być świetne :D