wtorek, 26 sierpnia 2014

Prezent od Przyjaciela cz.2


Dla Salvio Hexii, przepraszam, że nie zawsze potrafię docenić Ciebie i naszą przyjaźń.

           Mimo że najbliższy przystanek metra znajduje się zaledwie dwieście metrów od mojego domu, czuję się, jakbym zaraz miała wypluć płuca. Staram się nie biec, bo wiem, że może się to źle skończyć. Ciągle okłamuję samą siebie, że jestem normalną nastolatką i wcale nie mam choroby na karku. Niemyślenie o tym jest po prostu łatwiejsze. Ale jeśli nie chcę znowu wylądować w szpitalu, muszę bardziej uważać. Idę szybkim krokiem, mijając szeregówki, prawie identyczne, jak ta, w której mieszkam. Skręcam w jedną z najbardziej ruchliwych ulic Islington.   Przepycham się przez zatłoczony chodnik, nie zwracając uwagi na niezbyt zadowolone miny przechodniów i ich oburzone parskania. Niebiesko-czerwony znak metra podnosi mnie na duchu. Zbiegam po schodach i wpadam na zatłoczoną stację.  Bogu dzięki, pociągi do Southwark kursują co mnie więcej trzy minuty. Patrzę na zegarek. 10:02. Cholera. Słyszę charakterystyczny stukot zbliżającego się wagonu. Kiedy hamuje, razem z całym tłumem wsiadam do środka. Szukam wolnego miejsca, jednak jak zwykle muszę zadowolić się metalową rurką. Metro rusza, a ja zaczynam coraz bardziej się niecierpliwić. Jedna stacja. Część ludzi wysiada, a spora grupa osób wchodzi do pociągu. Błądzę wzrokiem po nieznanych mi twarzach.  Mijają minuty. Druga stacja. Ja nadal kurczowo trzymam się poręczy.  Trochę mi duszno, ale próbuję wziąć się w garść. Znowu ruszamy.  Nie patrzę za okno, bo wiem, że zaraz zrobi mi się nie dobrze. Jeszcze tylko trochę -mówię sobie w duchu. Nie lubię metra, bo w tych metalowych wagonach czuję się jak konserwa w puszce. Pociąg zwalnia,  a ja z cichym westchnieniem ulgi wysiadam. London Bridge- chyba najładniejsza i przede wszystkim najczystsza stacja metra w tej części Londynu. Idę w stronę wyjścia i przelotnie patrzę na wielki, elektroniczny zegar. Czternaście po dziesiątej. Cudownie. Wchodzę po schodach i szybkim krokiem ruszam w kierunku szpitala. Dzieli mnie od niego około piętnaście minut na piechotę. Jeśli się pośpieszę, może zdążę. Wielki, beżowo-niebieski budynek widzę już z daleka.  Szklane szyby odbijają skąpe promienie słońca, którym udało się przebić przez warstwę chmur. Nie lubię tutaj przychodzić. Z tym miejscem wiążą się moje najgorsze wspomnienia.  Jednak zgodziłam się na… Towarzyskie spotkanie właśnie tu. O ironio. Mijam sklepowe witryny, nawet nie zwracając uwagi na starannie poukładane na wystawach rzeczy. Mimo że nie mam zbytnio czasu na odpoczynek, zatrzymuję się, by złapać oddech. Znowu niecierpliwie zerkam na zegarek. Osiem minut. Tyle mi zostało. Czasem mam wrażenie, że moje życie to jedno wielkie odliczanie.

***

            Wchodzę na parking, jest dwadzieścia siedem po dziesiątej. Uśmiecham się z samozadowoleniem. Nie spóźniłam się. Opieram się o betonowy słup. Po kilku minutach bezczynnego stania, zaczynam wątpić czy w ogóle przyjdzie. Chyba zrobiłam błąd… Nagle, ktoś szturcha mnie w ramię, spoglądam za siebie. Jednak nikogo tam nie ma. Marszczę brwi i wracam do tej samej pozycji. Znowu czuję klepnięcie, więc po raz kolejny odpycham się od słupa i patrzę do tyłu. I po raz kolejny nikogo tam nie ma.  Zrezygnowana odwracam się z powrotem.
-O mój Boże!- Wciągam ze świstem powietrze. Stoi przede mną. O mały włos nie zeszłam na zawał i to wcale nie dlatego, że jest jakiś bardzo atrakcyjny… No dobra jest. Ale w każdym bądź razie, po prostu się wystraszyłam.- Jesteś pieprzonym wampirem czy co?- Uśmiecha się rozbawiony.- Bardzo śmieszne. Spóźniłeś się. – W odpowiedzi wyciąga z kieszeni gruby notes i długopis. Pisze coś szybko i mi podaje.
Ty prawie też.
-Co? Szedłeś za mną?- pytam, mrużąc podejrzliwie oczy. Uśmiecha się szeroko i zabiera mi zeszyt.- Na każdą randkę jesteś tak uzbrojony?-  Wskazuję podbródkiem kartki. Zaczyna trząść się ze śmiechu, co naprawdę wygląda dość dziwnie, zważając na to, że nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. A ja w tym momencie zdaję sobie sprawę co palnęłam. Randka. To jest to magiczne słowo, którego miałam nie używać cały dzisiejszy dzień! Kręcę głową speszona. Blondyn podtyka mi notes pod nos.
Nie, to moja pierwsza i po prostu chcę się podszkolić.
Parskam śmiechem. No cóż, przynajmniej ma poczucie humoru. Gorzej jeśli mówił, a raczej pisał, na serio.
-Będziemy tutaj tak stać czy weźmiesz mnie na tę obiecaną kawę?- pytam go, siląc się na ironię. W jego oczach widzę wesołe iskierki, których mnie tak często brakuje. Kiwa głową i rusza przed siebie, nawet na mnie nie patrząc.
Przewracam z niedowierzaniem oczyma. Co ja do cholery robię?

***

            Idziemy ramię w ramię w stronę mostu. Nic nie mówię, bo staram się opanować przyspieszony oddech. Totalny brak kondycji po raz kolejny mi doskwiera, jednak trzymam fason i nie narzekam. Po drugiej stronie ulicy, na rogu widzę małą kawiarnię. Posyłam mu pytające spojrzenie. Uśmiecha się i kiwa głową. Przechodzimy przez pasy. Budynek niezbyt różni się od innych, ot, zwykła kamienica. Otwiera mi szarmancko drzwi, a ja z wdzięcznością unoszę kąciki ust i przechodzę przez próg. Wchodzi za mną do środka. Rozglądam się z ciekawości i przyznaję w duchu, że wnętrze jest świetnie urządzone. Delikatne, ciepłe barwy w połączeniu z drewnem idealnie się harmonizowały.  Siadamy w rogu, przy stoliku w kolorze palonej kawy.
-No dobrze, mogę przynajmniej wiedzieć jak masz na imię?- pytam, unosząc jedną brew. Patrzy na mnie swoimi zielonymi oczami, jakby się nad czymś zastanawiał i znowu sięga po notes. Odgradza się ręką, żebym nie podglądała. Po chwili wyrywa jedną kartkę i mi ją podaje.
-Serio? Rebus?- Śmieję się szczerze. Na pierwszym rysunku rozpoznaję marchewkę, nie… To jest pietruszka. Nad nią strzałka w dół, a obok przekreślone "KA" i "+ha".
-No to, to jest chyba natka? Ale bez "-ka", więc samo "Nat" i do tego mamy "ha". –Wiem już, że chodzi o Nathaniela, jednak został jeszcze ostatni rysunek.- Hmmm, a to jest… Sarna?- Kręci głową. Szukam w myślach zwierzęcia, którego nazwa kończy się na "-niel".- Kokiel spaniel?- Znowu zaczyna się bezgłośnie śmiać. No tak, przecież spaniele to psy. A to coś psem na pewno nie było.- Daniel!- wykrzykuję z satysfakcją w głosie, aż kilka osób, siedzących w kawiarni odwraca się w naszą stronę. Nathaniel uśmiecha się zadowolony, że zgadłam.-  No, ale zostaje "da-".  Zabiera mi kartkę, dopisuje coś i oddaje mi z powrotem.
Wybacz, zapomniałem, mój błąd.
-Hej, gdyby nie to, poszłoby mi dużo szybciej!- mówię hardo i odbieram od niego zeszyt, w którym znowu coś nakreślił.
I tak, jak na pierwszy raz było nieźle. Co robiłaś wtedy w szpitalu?
Poważnieję w jednym momencie, waham się czy mu to powiedzieć, czy nie. Nie chcę go wystraszyć. Jednak życie jest krótkie, a ja, można powiedzieć, i tak mam ograniczony termin przydatności. Biorę od niego długopis.  Najpierw rysuję szczypce, tułów, głowę i odnóża, później, obok, leżącego na ziemi martwego ludzika w plamie krwi. Dodaję strzałkę nad "czerwonym" płynem i podaję mu notes. Przygląda się zaciekawiony. Pisze coś na kartce i zeszyt znowu trafia do mnie.
Rak krwi? Przykro mi. Nie wiedziałem.
Uśmiecham się smutno.
-Dokładniej CML, czyli przewlekła białaczka szpikowa. Ale nie bój się, to nie jest zaraźliwe.
Unosi zdziwiony brew i pochyla się nad brulionem.
Wiem przecież, czemu miałbym się bać?
-No wiesz, kilku już uciekło, kiedy się dowiedziało. Dokładniej trzech.
Idioci. Ile mniej więcej ci zostało?
-Nie wiem, rok, półtora, może nawet dwa lata.-odpowiadam zdziwiona jego szczerością.
To mamy całkiem sporo czasu.

***

            Znasz to uczucie, kiedy zapominasz o wszystkich problemach, a cały świat przestaje się liczyć? Jeśli tak, to gratuluję. Jesteś zakochana. Po dwóch miesiącach tej znajomości mogę to szczerze przyznać. Fakt, że kocham i jestem kochana wypełnia mnie całkowicie. Wstaję i wiem, że mam dla kogo walczyć. Rzeczywistość przestaje być okrutnym nonsensem i nawet choroba nie jest już tak uciążliwa. Nie mówię, że od razu wszystkie objawy ustępują, ale po prostu jest mi z tym lżej. Z Nathanielem spotykam się, kiedy tylko mogę, czyli praktycznie codziennie. Zużyliśmy już kilkanaście zeszytów. Mama mówi, że zawsze, gdy go widzę unoszę się kilka centymetrów nad ziemią. Może ma rację, ale czy to moja wina, że jestem wreszcie szczęśliwa?  
Otwieram oczy i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Dzisiaj sobota. Co tydzień, czyli właśnie dziś, chodzimy z Natem do kina, a później jemy obiad, na przemian, raz u jego rodziców, raz u nas. Tego dnia, piłeczka jest po mojej stronie, więc muszę wreszcie zwlec się z łóżka. Podnoszę głowę z poduszki i niemrawo patrzę na zegarek. Mam nadzieję, że znowu stanął, bo jeśli naprawdę jest piąta rano, to ze sobą skończę. Jak już wstanę, to nie ma najmniejszych szans, żebym zasnęła z powrotem. Wyglądam za okno. Niebo jest jeszcze szare. Czyli co najmniej dwie godziny bezczynnego leżenia. Hurra. Chyba, że… Tak. To jest to. Ubieram się szybko i schodzę na palcach do kuchni. Wyciągam z lodówki jajka, śmietanę i masło. Biorę z szafki największą, zieloną miskę, wsypuję do niej cukier i wbijam trzy jajka. Nucę pod nosem jakąś melodię, której tytułu ani autora nawet nie pamiętam. Otwieram szybkim ruchem szufladę i chwytam mikser. Ubijam jajka z cukrem i wlewam do miski śmietanę. Wsypuję mąkę, jak zwykle wzbijając w powietrze kłąb białego pyłu. Znowu włączam mikser i łączę składniki w jednolitą, ciągnącą się masę. Nigdy nie rozumiałam dzieci, podkradająch matkom surowe ciasto. To takie… Nieapetyczne. Podbiegam do szafki i wyciągam mały rondelek, w którym rozpuszczam masło. Dolewam je do reszty i znowu mieszam. Odstawiam miskę i biorę się za drylowanie śliwek. Dość mozolna praca, ale i tak mi się podoba. Cholernie lubię piec ciasta. A ciasta-niespodzianki w szczególności. Biorę stalową blachę i wykładam ją papierem do pieczenia. Wlewam masę do środka i układam na wierzchu owoce.  Całość wkładam do piekarnika i spoglądam na zegarek. Za dwadzieścia szósta. Otwieram jedną z szuflad i wybieram największą patelnię. Robię ciasto na naleśniki, włączam kuchnię, po czym wylewam część na rozgrzany olej.  Przewracam pierwszego drewnianą łopatką. W tym domu tylko moja mama ma magiczną umiejętność podrzucania naleśników.  Smażę jeszcze kilka, a kiedy są gotowe układam je na talerzu i dekoruję bitą śmietaną. Wlewam wodę do czajnika i robię filiżankę mocnej, gorzkiej kawy. Ustawiam wszystko na drewnianej tacy. Zerkam na chwilę do piekarnika. Rośnij, rośnij skarbie- myślę. Wchodzę po schodach i skręcam w stronę pokoju mamy.  Pukam i w odpowiedzi słyszę ciche mruknięcie. Otwieram drzwi i krzyczę ,,Niespodzianka!”.
-Cześć, kochanie, a co to za okazja?- pyta zaspanym głosem.
-Po prostu wcześniej wstałam.- Uśmiecham się szeroko i kładę mamie tacę na kolanach. Pociąga nosem.
-Mmmm… Już wiem, że przekazałam ci odpowiednie geny, jeśli chodzi o smażenie naleśników.- mówi dumna, a ja gramolę się pod kołdrę z drugiej strony łóżka. Jemy, śmiejąc się i rozmawiając. Jak dwie, najlepsze przyjaciółki, którymi z resztą jesteśmy.  Chciałabym codziennie przeżywać takie poranki. Z pełnymi brzuchami schodzimy na dół. Wyłączam piekarnik i wyjmuję ciasto. Kroję je szybko na mniejsze kawałki i nakładam sobie i mamie. Słodko-kwaśny smakołyk drażni nasze kubki smakowe.  Szczerzę się sama do siebie, bo w tym akurat jestem od niej lepsza. Kiedy ona próbuje coś upiec, zawsze kończy się to katastrofą. Ciszę przerywa dzwoniący telefon. Mama chce go zignorować, jednak mówię, że to może być ważne. Przewraca oczyma i odbiera.
-Halo? Tak.- Chwila ciszy.-Jest pan pewien? Kiedy mamy przyjechać? Rozumiem.- Rozłącza się. Widzę w jej oczach czające się łzy.
-Co się stało?- pytam, chociaż nie jestem pewna czy chcę znać odpowiedź.

-Właśnie przyszły wyniki badań.

***

Hej, publikuję kolejną część miniaturki, mam nadzieję, że się podoba. Przy pisaniu towarzyszyły mi dwie różne piosenki, z dwóch różnych wieków, ale obie uwielbiam tak samo. Straszną frajdę sprawiło mi pisanie sceny między Nathanielem a Zoe oraz sceny pieczenia ciasta.  Ciekawe dlaczego... Stoi w piekarniku, jeszcze ciepłe :3


Pozdrawiam
OwlShadow
PS Droga Alatheo, jak widzisz posiadanie matki-przyjaciółki też może być świetne :D

12 komentarzy:

  1. Kocham, kocham, kocham. ♥
    I nie mówię tego, dlatego, że mam okropną ochotę na to ciasto... Dieta. :(
    Nie lubię małomównych facetów, ale Daniel podbił moje serce, a razem z Zoe tworzą mieszankę wybuchową.
    ,,To mamy całkiem sporo czasu." Ooo, rozpływam się. To było takie kochane.
    Jak czytałam całość to prostu tak się wczułam... nie, ja się zatraciłam w tym tekście.
    Pozdrawiam,
    Salvio Hexia.
    Ale się zrobiłam głodna...

    OdpowiedzUsuń
  2. Kocham tę miniaturkę <3 Zdecydowanie <3 A Nathaniel jest po prostu boski :D A wyniki... aż się boję. A tak w ogóle to jak możesz zostawiać nas w takiej niepewności?! To powinno być karalne!
    No ale tak to jest pięknie <3 Więc weny życzę :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobry tekst, naprawdę dobry. Może nie wejdzie na pierwsze miejsce na liście Twoich najlepszych, ale jest naprawdę dobry, niewiele można mu zarzucić. W sumie tylko jedną małą rzecz, ale lubię się czepiać, więc nawet nie będę Cię nią męczyć :*
    Świetny opis momentu, w którym robiła ciasto, naprawdę mi się podoba. No i naprawdę widać u Ciebie postęp w pisaniu opisów. Wręcz tak, jakbyś przeskoczyła ogromną przepaść - dorosłyśmy haha
    Jakoś wątek miłosny nie wywołuje u mnie emocji, poza tym, że są uroczy. Aczkolwiek jest ciekawie, inaczej niż wszędzie, oryginalnie :)
    Ah, no i dobrze dobrana muzyka (pokochałam pierwszą piosenkę) - a to się ceni.
    ajaj wiedziałam co robię, gdy wprowadzałam Cię w świat blogów.
    uwielbiam
    stęskniona mentorka x

    (historia-hermiony-riddle.blogspot.com)

    OdpowiedzUsuń
  5. Anonimowy8/27/2014

    Jejku, no więc chcę więcej takich miniaturek <3 Cudownie, podoba mi się bardzo :D A Nathaniel po prostu podbił moje serce, jejku jaki uroczy ♥ I znowu czytam i domyślam się, że już za chwilę będzie koniec, ale po cichu błagam żebyś znowu nie kończyła w takim momencie, a tu BUM koniec i teraz musisz mi szybko pisać kolejny rozdział, bo po raz kolejny czekam z niecierpliwością
    B.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  7. Anonimowy8/27/2014

    Ta miniaturka jest zdecydowanie moją ulubioną. Scena w kawiarni mnie totalnie urzekła :) Bardzo podoba mi się poczucie humoru Nathaniela i ogólnie on tez mi się podoba. Z drugą piosenką trafiłaś idealnie w mój gust ! Kocham ją <3 Wiesz, że twoja muzyka sprawia, że lepiej mi się pisze komentarze ? xd Podsumowując wszystko jest piękne i cudowne tylko
    jak możesz kończyć w takim momencie ?! :) Teraz będę z niecierpliwością czekać na kolejną cześć !


    Asia

    OdpowiedzUsuń
  8. Przepraszam, że komentarz relatywnie późno dodaję, ale jedyną ciekawą rzecz, jaką mam okazję czytać (przynajmniej do osiemnastego września), to Prawo o ustroju sądów powszechnych i inne cudowne ustawy, które objętością mogą przyćmić niejedną książkę fabularną. Zawsze fascynował mnie aspekt działalności sądów, ale niekoniecznie miałam ochotę wgryzać się w aż takie szczegóły… Dość o tym.

    Nienawidzę opowiadań, które budują się wokół wątku choroby, bo zwykle się źle kończą. A ja lubię szczęśliwe zakończenia albo przynajmniej takie, które dają mnóstwo rozrywki (mam tu na myśli rozwiązanie prosto z Gry o Tron - mordujemy wszystkich i nagle jest weselej… z przyczyn czysto technicznych raczej czegoś takiego nam nie zafundujesz). Więc, jak chcesz zabić Zoe, to ja ten fragment oleję, o. Szczególnie, że ją na chwilę obecną polubiłam. Wątek choroby nie jest odkrywczy, ale jest dużo ciekawszy od pętli fabularnej, gdzie główna bohaterka nagle spotyka o-boże-jakiego-zajebistego-kolesia, który jest wampirem. Nienawidzę wampirów, gdyby naprawdę istniały, to bym je wszystkie pozabijała. Myślę, że byłaby to wspaniała ścieżka kariery. Ale wracając do głównego wątku, to jestem zadowolona, że zdecydowałaś się na mój (na dzień dzisiejszy) ulubiony tryb narracji – pierwszoosobowa z czasem teraźniejszym. Lubię ten sposób prowadzenia opowieści, dodaje bardzo fajnej atmosfery.

    Co do reszty Twoich postaci to mam niejednoznaczne uczucia. Nathaniel (chyba czujesz miętę do blondynów :3) jest dość ciekawie wykreowany, bo rzadko zdarza się postać, która nie mówi. I może jest kochany, ale na razie za mało o nim wiem, żeby jakoś jednoznacznie się odnieść. Mama Zoe (swoją drogą to imię jakiejś bohaterki serial, który znajoma namiętnie ogląda) wydaje się całkiem fajna (wiem, wiem, posiadanie matki przyjaciółki może też mieć plusy, acz z wglądu widzę, że minusy są bardziej widoczne), ale też niewiele o niej wiemy. W ogóle to mało wiemy i to mnie zastanawia. Mimo to – Zoe i Nat tworzą całkiem ładną parkę.

    Poza tym – jak można nie rozumieć dzieci podkradających masę z ciasta?! Przecież to takie oczywiste. Sama ilekroć babcia coś pieczę, to mam ochotę wszamać całą masę, bo zwykle ma ciekawą, słodką nutę smakową! I nikt nie lubi czekać, aż ciasto wreszcie się upiecze. To najgorsza katorga, kiedy się wyciąga już je z piekarnika, a ktoś Ci potem mówi, że jeszcze trzeba poczekać, bo to nie je się gorącego, a to trzeba jeszcze polewę zrobić.

    Opisy wyglądają lepiej niż początek Twojej poprzedniej opowieści, wyglądają płynniej, jednak przy narracji pierwszoosobowej czasem można się zatracić w opisywaniu przeżyć wewnętrznych i później umyka nam całe otoczenie.

    I te wyniki raczej nie nastawiają mnie na optymistyczny nastrój w kolejnych częściach.
    A ciasto wygląda całkiem smacznie.
    O, Birdy. <3

    Przecinki Cię pozdrawiają, pamiętaj o nich! Bo one też mają uczucia. Niepotrzebne kropki w dialogach chciałyby pojechać na wakacje…

    Pozdrawiam i do bliżej nieokreślonej przyszłości,
    Alathea

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Anonimowy8/30/2014

      Lubię czytać Twoje komentarze ;D

      Usuń
  9. świetny rozdział !!

    czekam na następny:*

    http://artystyczny-zawrot-szczescia.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń